wtorek, 18 września 2012

ogórkowo-dyniowo

Ogórki już mam ukiszone. Wyciągamy sobie co jakiś czas słoik i chrupiemy - w przeciwieństwie do poprzedniego roku wyszły super. W tamtym roku oszczędzałam i kupowałam przecenione ogórki z Lidla... no i wyszły beznadziejne, miękkie, po naciśnięciu pryskające wodą..... no niestety, dziadostwo. W tym roku obiecałam sobie kupić najlepsze ogórki. No i na szczęście udało mi się ubić interes z panem z warzywniaka i przywiózł mi od znajomego fajne ogóreczki. Świeżutkie, pyszniutkie.... no i nie dziwne, że ze słoików można wyjmować jędrne, twarde, pyszne ogórki. Udało się :)





Udało mi się porwać ogórka! :)))


Zapowiada się tydzień dyniowy. Dostaliśmy od przyjaciół wielką dynię. Dzisiaj zrobiłam makaron z dynią i pieczarkami. Rewelacja! Nigdy nie jadłam dyni w takiej odsłonie. Rodzinka się zajadała :) Piotrek już się zapowiada, że zrobi zupę dyniową (z mlekiem kokosowym... mmmm...), ja chciałabym zrobić pumpkin pie. Pamiętam go z lat nastoletnich, kiedy mieszkały u nas Amerykanki i robiły to ciasto. Jak ja to uwielbiałam mmmm..... Pewnie resztę dyni się zamrozi....

Co u mnie? Plan lekcji już uregulowany, czekam jeszcze tylko na piątek, by być pewnym czy aby na pewno Szymon ma tak lekcje, jak mam nadzieję (bo to się wtedy dopiero okaże). Jeżeli tak, to fajnie nam się udało ułożyć muzyczną wokół reszty.
A ja robię za taksówkarza. Dobrze, że jestem na urlopie wychowawczym, to mogę zawozić raz jedno, raz drugie do szkoły, bo mają na dwie zmiany... Fajnie, że mój mężuś zawozi jak mają na 8.00.
I tak w zasadzie to jesień zbliża się dużymi krokami. Jeszcze dzisiaj było upalnie, ale podobno jutro, pojutrze ma być ochłodzenie... i pewnie już na długo.... do wiosny? :( 
Kalinka jak zwykle na dworze - tam jest najszczęśliwsza. Piasek, kamyczki, poziomki i inne trawki... to to co Kalinki lubią najbardziej ;) 















wtorek, 11 września 2012

czekanie na obietnice

Kiedy mam jakiś problem, to strasznie mi trudno jest czekać na jego rozwiązanie. Szczególnie gdy nic nie mogę zrobić. Dziś właśnie miałam taki dzień....
Wczoraj prosiłam Boga o rozwiązanie. Mimo tego iż nie widziałam żadnego światełka w tunelu, a wszystko mówiło mi, że "nie da rady", to postanowiłam ufać Bogu i wielbić Go za to jaki jest no i poddać MU całkowicie problem. No i po kilkunastu minutach okazało się, że jest! Nagle okazało się, że rozwiązanie zaraz będzie, już prawie. Ale radość. Dziękowałam Bogu, skakałam ze szczęścia.
Jednak minął dzień i to co miało być "już prawie" zniknęło. Nie widać. Nie ma. A przecież Bóg obiecał i pokazał tak namacalnie to rozwiązanie. Byłam załamana. Głupio mi było, że wcześniej tak Mu dziękowałam, a teraz nie ma tego... W sumie czułam się oszukana. Co chwilę przychodziło mi na myśl, żeby wkurzać się na Boga, słowa cisnęły mi się na usta. Przecież już wszystko jest spóźnione. Dlaczego ON się spóźnia? Zawsze jednak przychodziło zastanowienie: Ej, przecież wiesz jaki jest Bóg. Doświadczałaś Go już wiele razy. Pamiętasz jak było wcześniej. On dba o Ciebie, o Twoją rodzinę. On ma swój czas i nigdy się nie spóźnia. Wie kiedy, bo patrzy z góry i ON widzi. Nawet nie macie pojęcia jak trudno mi było w to wierzyć. Prosiłam Boga o to, by mnie wzmacniał. Coś mi mówiło, że właśnie teraz kiedy jest mi tak beznadziejnie powinnam wierzyć. Wiara to widzenie gdy nic nie widać, chodzenie po wodzie itd.... Przyszedł mi na myśl Dawid, który uciekał przed Saulem, bo ten miał go zabić. Był ciągle w niebezpieczeństwie, nie miał gdzie uciekać, mieszkał w jaskiniach, a mimo to w najgorszych chwilach dziękował Bogu za Jego prowadzenie, Jego łaskę. "Choćbym nawet szedł ciemną doliną zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną".... Wiecie, fajnie się to mówi kiedy jest tak trochę trudno, ale gorzej jak trudność jest na maksa, tak, że ty sam nie wiesz co i nie możesz nic zrobić.
Do popołudnia walczyłam ze sobą i z Bogiem. Odwiozłam dzieci do muzycznej i postanowiłam przestać się zamartwiać. Z okazji tego, że mam Wielkiego Boga, który o mnie dba (choć teraz tak trudno było mi w to wierzyć) postanowiłam zrobić szarlotkę. Tak, będę świętować! Włączyłam głośno płytę, której dawno nie słuchałam (Grupa Uwielbienia Spichlerz) i wielbiłam Boga, śpiewałam, że jest dobry, wierny, wspaniały, że Go chcę, chcę widzieć Jego twarz i wielbić Go. Gdzieś we mnie utwierdziła się ufność, że ja nic nie zrobię i tylko Bóg, skoro jest na górze to widzi i wie co robić.
Późnym wieczorem okazało się, że Bóg rozwiązał problem. Poza moimi plecami. Niesamowicie i dokładnie tak, żeby było dobrze. Ryczeć mi się chciało ze szczęścia.
........
Abraham dostał obietnicę syna. Czekał na jej wypełnienie kilkadziesiąt lat. Próbował sam coś wykombinować i miał dziecko z niewolnicą swoją. I pewnie się oszukiwał, że w ten sposób Bóg wypełnił obietnicę....  pewnie w sercu miał żal..... tak sobie to wyobrażam.... Jednak obietnica wypełniła się, kiedy już zupełnie stracił nadzieję, kiedy już sam nic nie mógł zrobić. Wypełniła się pięknie i w całej okazałości i obfitości. Tak jak Bóg obiecał. On widział z góry i widział, że to możliwe, choć dla człowieka było zupełnie niemożliwe - syn urodził się gdy Sara miała 100 lat....

Abraham czekał kilkadziesiąt lat. Ja czekałam dwa dni - niecałe.....
Chwała Bogu za to, że jest wierny, dobry, niesamowity, dba o nas, współdziała we wszystkim ku dobrego z tymi, którzy Go kochają, ma dobre myśli o nas, myśli o pokoju... jest wszechmocny i wszechwiedzący..... i nie kocha nas dlatego, że jesteśmy tacy dobrzy i robimy takie dobre uczynki, mamy taką wielką wiarę, tylko dlatego, że nas stworzył, że jesteśmy Jego dziećmi, a Jezus za nas umarł i teraz możemy być dzięki Jego krwi czyści. Nic w tym naszego.... i dobrze, bo możemy być dzięki temu wolni od wszelkich starań aby się Jemu jakoś spodobać..... Bóg jest dobry!!!!







czwartek, 6 września 2012

żłobek, montessori i wieczorna trawka

Pierwszy dzień w nowej pracy. Montessori. Bardzo chcę się jak najwięcej nauczyć, bo pociąga mnie praca tą metodą. Mam nadzieję, że wpasuję się ze swoim muzycznym talentem i pasją do zarażania muzyką innych w tej szkole i przedszkolu. Dzisiaj było dobrze, choć nie obyło się bez jednej małej wpadki. Dzieciaki fajne, kilku ancymonków, jak wszędzie i w każdej klasie, ale da się znieść. Fajnie było patrzeć na uśmiechnięte buzie, roziskrzone oczy i czasem z ciekawości otwarte buzie dzieciaków. Lubię to!
... a Kalinka w tym czasie w żłobku Montessori..... 4 godziny. Najpierw na dworzu, Potem obiadek.... a po obiadku 20 minut krzyku..... potem było już okej... podobno zjadła mnóstwo warzywek z obiadku... dojadała potem jeszcze i jeszcze..... nie da się w to nie uwierzyć, bo kolacji w domu już prawie nie zjadła...Fajnie było usłyszeć jej ciekawskie "to to?" (co to?), gdy wchodziłam po schodach do sali żłobka. Kiedy mnie zobaczyła emocje puściły i Kalisia się rozpłakała, ale na chwileczkę, tak ze szczęścia.... "no wreszcie mamo przyszłaś". W samochodzie w drodze powrotnej od razu zasnęła :) Ciekawe jak będzie za tydzień?
Od razu po przyjeździe do domu i chwilce pogadania z dzieciakami i mężkiem, od razu pojechałam ustalać plan Jagody fortepianu w muzycznej..... no i udało mi się wywalczyć godziny, które chciałam.... w sumie nawet za dużo nie trzeba było walczyć.. W odpowiednim momencie tylko trzeba zdecydowanym nie uznającym sprzeciwu powiedzieć: ta godzina dla mnie jest idealna, zaklepują ją. ;) no w każdym razie mam nadzieję, że już nie będzie żadnych zmian w planie i w końcu ustabilizuje się życie szkolne... Potem tylko trzeba będzie wkręcić się w kieracik i chodzić jak w zegareczku. Będzie dobrze :)))

A wieczorem, po kolacji Jagoda z Kalisią szalały na dworzu. Jagódka uwielbia bawić się z Kalinką (a przecież nie widziały się cały dzień), a Kalisia z Jagusią. Moje kochane dziewczynki. Chyba każde zdjęcie jest ciut poruszone, ale to bardzo dobrze oddaje to co działo się wieczorem na trawie...